Ilość uprawnionych geodetów nie ma nic do tego.
Najgorszą plagą jest stworzenie sieci niedzielnych szkółek, gdzie każdy pomiarowy na samozatrudnieniu może się dokształcić na "geodetę". Tragiczne są też prywatne wyższe uczelnie geodezyjne kształcące geodetów. Kiedyś było 7-8 państwowych uczelni wyższych+technika. Źle zaczęło się dziać, gdy zaczęły powstawać prywatne uczelnie wyższe kształcące w kierunku geodety, a teraz szkółki niedzielne dla pomiarowych na samozatrudnieniu. Nikt tego nie kontroluje, jest nas nadmiar, a im więcej geodetów, tym bardziej zażarta walka o zlecenia, kończąca się zbijaniem cen. Tak to wygląda, a pieczątkę zawsze można kupić.
Do tego dochodzą dodatkowe koszty ośrodków, jakieś bzdurne wymagania co do map do celów projektowych, które znacznie podnoszą koszty funkcjonowania na rynku.
Obecnie duże firmy preferują zatrudnianie na samozatrudnieniu, a to się kończy tym, że wszyscy, łącznie z pomiarowymi, walą na służbowym sprzęcie po godzinach fuchy, okazyjnie zbijając ceny (przecież podstawową pensję dostają, więc stać ich na "rabaty").
I tak to się kręci...
Jestem zdania, że jedynym ratunkiem jest ograniczenie ilości szkół wyższych z geodezją jako kierunkiem, do stanu sprzed 10 lat, zaostrzenie kryteriów przyznawania możliwości kształcenia na poziomie średnim geodetów, podniesienie jakości kształcenia w technikach geodezyjnych oraz dopuszczaniu do egzaminu na uprawnienia tylko osoby z wykształceniem wyższym zdobytym na państwowych uczelniach. To by pomogło, ale póki co nie zapowiada się na takie zmiany. Za to z każdym nowym rozporządzeniem idzie gorsze dla geodety w Polsce.